Przejdź do zawartości

Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 216.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czonych świstawek, które przedzierały powietrze; niektórzy biegnąc dojadali jeszcze obiadów. Stukot drewnianych podeszew zapełnił całą ulicę klekotem, który się rozpraszał razem z tą falą zakopconych, czarnych, wynędzniałych i obdartych robotników, po bramach i bocznych uliczkach.
Bokiem ulicy szedł jakiś ubogi pogrzeb. Białą trumienkę, z niebieskim krzyżem po środku, niosło czterech czarno ubranych wyrostków, za kościelnym, który w niebieskiej pelerynce, zgarbiony, z przekrzywioną łysą głową, niósł krzyż człapiąc się sennie, po olbrzymiem błocie; za trumienką kilkoro dzieci pod parasolami szło przy samym trotuarze, bo ich co chwila dorożki, powozy i olbrzymie platformy naładowane towarem, spędzały ze środka ulicy i obryzgiwały czarnem lepkiem błotem trumienkę, którą co chwila obcierała fartuchem jakaś stara kobieta.
Nikt nie miał czasu zwracać uwagi na pogrzeb, czasem tylko jakiś robotnik uchylił czapki, albo robotnica przeżegnała się pobożnie, westchnęła — i biegli dalej, porywani temi świstami, co jak ostra zimne pruły powietrze ciężkie, szare, przesycone dymami, które strugami brudnemi buchały z niezliczonych kominów. Darły się o dachy i napełniały ulice trudnym do zniesienia zapachem.
Borowiecki przystanął, oglądając się za dorożką, aby prędzej znaleźć się w kantorze, gdy zobaczył, że mu się kłaniają z przejeżdżającego powozu. To Mada Müller z bratem, który w czerwonej, burszowskiej czapeczce, z zielono-czerwoną wstęgą korporacyi przez piersi i z wielkim czarnym pudlem na kolanach, siedział rozwalony w powozie.