Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 186.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w zmroku, pomiędzy nizkimi krzewami gazonów płaty nie roztopionego jeszcze śniegu.
Na wprost Szai, siedzącego w pośrodku, było wielkie narożne okno, którem leciały jego spojrzenia i zaczepiały się o olbrzymie kontury fabryk, najeżone kominami i narożnikami, podobnymi do baszt średniowiecznych.
Szaja modlił się gorąco, ale nie mógł ani na chwilę oderwać wzroku od tych murów potężnych, zlewających się coraz bardziej z nocą nadchodzącą; widać było w dali jej ciemny płaszcz, otulający miasto i jej pogodną, cichą twarz, patrzącą milionami gwiazd.
Śpiew ciągnął się do zupełnej nocy.
Śpiewacy zapakowali modlitewne szaty w aksamitne worki, na których lśniły się wszyte złotem jakieś hebrajskie zgłoski.
— Masz Mendel rubla!
Dał mu srebrny pieniądz, który śpiewak oglądać zaczął troskliwie pod oknem.
— Zobacz, to jest prawdziwy rubel! A tobie, Abraam, to ja zapłacę dzisiaj tylko siedemdziesiąt pięć kopiejek, tobie się dzisiaj nie chciało, tyś symulował śpiewanie. Chciałeś oszukać mnie i Pana Boga?
Śpiewak popatrzył pełnemi łez i ekstazy oczami na Szaję, wziął rulon miedziaków, rzekł cicho pozdrowienie i wyszedł bez szelestu.
Róża cały czas stała przy drzwiach i słuchała tych śpiewów z takiem uczuciem, że co chwila powstrzymywała się, aby nie parsknąć śmiechem.
Skoro tylko wyszli śpiewacy, nacisnęła guzik i światło elektryczne zalało pokór.
— Róża!