mieszkamy tyle lat, mnie się zdawało że go znam, że to nasz człowiek. On ma ostre pazury, on jest zupełnie człowiek łódzki, on lepszy macher niż ja, a on czasem zrobi coś takiego, czego ja nie rozumiem, czego żaden z naszych nie zrobi; on jest Lodzermensch, a on pomimo to ma różne takie bziki ideowe, utopijne marzenia, dla których gotów jest dać rubla jak ma dwa przy sobie a dla których jabym dał dziesiątkę, jakby się już nie można wykręcić, ja...
— Do czego prowadzisz? — przerwała mu znowu, dotykając parasolką stangreta, żeby przystanął.
— Że ty masz właśnie w sobie coś takiego, co mają oni, Polacy.
— Czy to czasem nie nazywa się duszą — powiedziała wesoło, wyskakując na trotuar.
— To za duży szemat.
— Pójdziemy Średnią, chcę się przejść trochę.
— Najbliżej będzie dojść do Widzewskiej a stamtąd do Cegielnianej.
— Wybierasz krótsze, żeby prędko odbyć pańszczyznę.
— Wiesz przecie, Mela, że ja z wielką przyjemnością ci towarzyszę.
— Czy dla tego, że tak cierpliwie słucham?
— Tak, a i dla tego, że jesteś bardzo ładna z tą ironią na ustach, bardzo ładna.
— Komplement twój jest mniej piękny, bo tak en gros podany.
— Lubisz warszawskie en detaile, a na krótkie terminy i z dobrem żyrem.
— Wystarczy dobre wychowanie i uczciwość.
Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 170.jpg
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.