Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 032.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziniec. Spostrzegł Horna stojącego za domkiem szwajcara, przez który było jedyne wyjście z fabryki. Horn rozmawiał z tą samą kobietą, która mu za coś dziękowała z uniesieniem i chowała jakiś papier za stanik.
— Panie Horn! — krzyknął, wychylając przez lufcik głowę.
— Miałem przyjść właśnie do pana — ozwał się Horn, zjawiając się po chwili.
— Coś pan radził tej babie? — zapytał surowym dosyć głosem, patrząc w okno.
Horn zawahał się przez mgnienie, rumieniec powlókł jego dziewczęco piękną twarz, a w niebieskich, dobrych oczach zamigotał płomień.
— Kazałem jej iść do adwokata, niechaj wytoczy proces fabryce od odszkodowanie, bo wtedy prawo zmusi ich do zapłacenia.
— Co to pana obchodzi? — zaczął lekko bębnić palcami po szybie i przygryzać usta.
— Co mnie obchodzi? — zamilkł na chwilę. — Bardzo mnie obchodzi wszelka nędza i wszelka niesprawiedliwość, bardzo...
— Czem pan tutaj jesteś? — przerwał mu ostro i usiadł przed długim stołem.
— No, jestem praktykantem kantorowym, pan dyrektor przecież wie najlepiej — odpowiedział zdumiony.
— No, to panie Horn, pan nie skończysz tej praktyki, jak mi się zdaje.
— Wreszcie, to mi jest już wszystko jedno — szepnął dosyć twardo.
— Ale nam nie jest wszystko jedno, nam — fabryce, w której pan jesteś jednym z miliona kółek! Przyjęliśmy pana nie na to, żebyś tutaj produkował się