Strona:PL Paweł Sapieha-Podróż na wschód Azyi 332.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żyć się o ile możności do Urgi, a przytem obawiałem się, aby mi nie zabrakło rubli srebrnych i ceglastej herbaty, zgodziłem się dalej jechać. Ale teraz już nie pozwalam głęboko zapakowywać sztućca, i jadę od południa konno, by módz do woli się zatrzymywać. Zaraz prawie za popasem południowym, konie zacukały nam się chwilę, gdyż ni stąd ni zowąd tuż pod nogi końskie wpadł rodzaj kangura azyatyckiego — jak się de facto ten rodzaj nazywa, nie pamiętam, wiem tylko, że do tej samej co kangur rodziny należy i tak samo na zadnich łapkach skacze, tylko jest 10 razy mniejszy. Tuż za tem biednem stworzonkiem pędził jak błyskawica orzeł ogromny, widocznie chcąc je schwytać. Na szczęście biedactwa, myśmy się na jego drodze znaleźli; wpadło między konie, wskutek czego orzeł musiał okrążyć, a tymczasem kangurek jak mysz schował się w ziemię. Trzeba było widzieć, z jaką bezczelnością orzeł najspokojniej jeszcze raz nas okrążył i usiadł o parę kroków. Wielką miałem ochotę wpakować mu bodaj z rewolweru kulkę — ale nie śmiałem, boć to tu święty ptak.
Miałem tego popołudnia wybornego konika, choć doprawdy niewiele większego od dużego cielęcia. Puściwszy karawanę naprzód — zostałem sam z jednym Mongołem, jakimś młodym jeszcze i wielce ugrzecznionym kawalerem, także na pysznym koniczku. Słońce już dobrze nizko stało, gdym się spostrzegł, żeśmy się bardzo daleko zostali za telegą, której wcale już widać nie było. Pytam więc na migi towarzysza jak daleko do Hotyłji, gdzie mamy nocować. Pokazuje, że jeszcze dobry kawałeczek. Trzeba więc jechać. Ruszam skrocza szybkiego; ale mój kawaler zamiast się mnie trzymać, widząc że chcę szybciej jechać, puszcza swą szkapinę co ujść może; i tak zaczynamy lecieć jak szaleni z góry i pod górę, bez pamięci. Nareszcie widać stacyę, jeszcze 1000 kroków zaledwie. Nagle spostrzegam się, że mój koń coraz krótszy się robi — uszy jego coraz mnie bliżej — patrzę, a to siodło moje kompletnie szkapce już na karku leży, ale szkapina leci jak opętana. Chwytam za grzywę, żeby zeskoczyć, bo o wstrzymaniu konia mowy niema, aż tu buch — koń się wali na