Strona:PL O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze 115.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Niedokładnie mi odpowiadali, więc poszedłem do miedzy, żeby się przekonać dobrze o wszystkiem. Chorzy byli bardzo rozjątrzeni, i kto tylko mógł chodzić, chciał iść ze mną. Naturalnie, że w milczeniu taka procesya odbyćby się nie mogła, kazałem zatem wszystkim pozostać, a wziąłem tylko czterech czy pięciu z sobą do wytłumaczenia całej rzeczy. Ledwo wyszedłem po za kościół, zobaczyłem tego wójta z kilkoma innymi Malgaszami, idącego także ku granicznej miedzy. Był oddalony od nas może o jakie 20 lub 30 kroków. Chciałem go zapytać, co to za paroksyzm gorliwości napadł na niego, że takie brewerye wyprawia, ale nie mogłem, bo jak tylko mnie spostrzegł, natychmiast dał drapaka w przeciwną stronę. Czy to dlatego, że miał na głowie biały kapelusz z jakiemś mosiężnem kukuriku i uważał może za ubliżenie swojej godności rozmawiać ze mną, czy z tchórzostwa — tego już nie wiem, ale dość na tem, że czmychnął czarny dygnitarz, nie oglądając się nawet. Dowiedziawszy się od moich chorych, że czterej, wzięci przez wójta, przeszli graniczną miedzę, powiedziałem wszystkim, żeby tej granicy nie przekraczali, bo tam nie mogę się rozporządzać. Gdyby zaś wójt wszedł w nasz obręb i chciał jakie porządki robić, niech mnie zaraz uwiadomią, to się z nim rozmówię, gdyż w naszym obrębie ja mam prawo rozkazywania, a nie kto inny. Chorzy rozeszli się, ale niekoniecznie w dobrym humorze. Po kilku godzinach czterej aresztowani wrócili, mówiąc, że ich wójt wypuścił dlatego, że nie wiedzieli o zakazie przekraczania granicy danego nam kawałka ziemi. Tego samego dnia, jeden z Malgaszów (nie z moich chorych, ale inny jakiś) mówi mi, ale to w takim tonie, jakby chciał się mnie ofiarować z pośrednictwem, czy może nawet, i z protekcyą, że on dobrze zna tego wójta.