Strona:PL O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze 108.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

strzegli, że wartoby coś przecie o tem pomyśleć. Jeszcze gorzej, że strasznie niedbale biorą się do rzeczy, niby od niechcenia, ot aby zbyć tylko, jak u nas mówią: »sobotnim sztychem na niedzielny targ«, ut aliquid saltem fecisse videantur, żeby nie można było tylko zarzucić, że nic a nic zgoła w tej mierze nie robią. Choroba szerzy się szybko, a zapobieganie temu szerzeniu się jej, postępuje ślimaczym galopem, trudno zatem spodziewać się, żeby pomyślny skutek uwieńczył starania tych, do których to należy właściwie.
Wie Ojciec, że ja dotychczas nie umiem sobie wytłumaczyć usposobienia moich chorych. Wielu z nich przyszło na świat z trądem, wielu zaraziło się nim, ale oddawna, tak, że już nawet nie widzą, co to znaczy być zupełnie zdrowym, to prawda; ale czy oni tak się już oswoili ze swoją niedolą, czy wskutek takiego nieszczęścia nic już sobie z niczego nie robią, czy co innego powodem tego, wcale odgadnąć nie mogę. Już choćby nie co innego, jak samo pogardzanie i pomiatanie, którego wciąż doznają, tak dalece, że często kamieniami ich napędzają, jak psy; jeżeli kto litościwszy daje jałmużnę, to nie da ją jak człowiekowi, ale zdaleka mu ją rzuca, żeby sobie podjął, zupełnie jakby jakiemu zwierzęciu rzucał i t. d. Samo to, mówię, pogardzanie dotkliwie każdy odczuje, a ci biedacy mimo to wszystko weseli, rozmawiają, śmieją się, a nawet który może, to zatańczy i zaśpiewa. Do tego stopnia przyzwyczaili się być strasznymi dla wszystkich, że ich to dziwi, kiedy wiedzą coś innego. Kiedy pierwszy raz dostałem kawałek płótna i wziąłem się do opatrywania ran jednemu z nich, to otoczyli mnie i przypatrywali się, jakby jakiemu widowisku, a jeden z nich głośno powiedział drugiemu: »patrzaj, patrzaj, on rany dotyka i nie boi się.«