poszedł w przeciwnym kierunku i wracał do siebie tak prędko, jakby go kto gonił.
Tymczasem rodzina, nie mogąc się doczekać listu od niego, zaniepokojona tym brakiem wieści, sama wystarała się przez komendę wojskową o adres i napisała do niego pierwsza.
Grześ, odebrawszy to pisanie, znalazł się teraz w okropnym kłopocie. Ciekawość go paliła dowiedzieć się, co w liście stoi a tu ani sposób znaleść takiego, coby przeczytał. Wpatrywał się w pismo całymi godzinami, chcąc z niego coś wyrozumieć; ale nie mógł. Poznawał tę lub ową literę, ale złożyć z tego żadnego wyrazu nie mógł. A ostatecznie trzeba było ten list w końcu przeczytać i odpisać na niego.
Po długich medytacjach i wahaniach Grześ nie widział innego sposobu tylko ten jeden, że trzeba będzie przecież iść do tego Marcina.
— Niech się dzieje, co chce — powiedział sobie — pójdę. Innej rady niema. Mimo tego postanowienia kilka dni jeszcze bił się z myślami, bo niemało go to kosztowało iść do człowieka, którego dawniej lekceważył sobie, iść, przyznać się niejako do nieuctwa swego, prosić go, jak o łaskę, żeby mu list przeczytał.