Za co?
Czekaj. Niechno się podniosę nieco.
Przywaliła cię skała?
Nie. Sam padłem. Z rozpaczy padłem. Rzuciłem się na samo dno przepaści i głowę ukryłem w prochu. Skrzywdziłeś ranie, orle!
Ja? Ciebie? A to jak skrzywdziłem?
Mową. Przewrotnym językiem twoim. Od czasu, jakeś mi mówił o świetle owera, o milionach świateł, spokoju nie mam zgoła. Szukam ich, pożądam, chcę ujrzeć, chcę patrzeć na nie. Wieki minęły, na rzęsach moich zeskorupiały powietrzne pyły, a ja patrzę w górę... Wciąż patrzę. Ale świateł owych nie widzę. Pogasły może?
Świecą zawsze.
Ale ja ich nie widzę. Kiedy głaz w górę toczę, patrzę, czy nie ujrzę owego złotego światła... Jak je nazwałeś?
Słońce.
Tak. Piękna nazwa! Otóż patrzę, czy nie widać słońca. Ale go niema!