Twardo stanęlim w dokach[1] do roboty.
A co? Człekby się gryźć kamienia imał,
Byleby jeno świetliczek[2] ow złoty
Nadziei migał mu i moc w nim trzymał.
Lud, choć zbiedzony nadmiar, znał te poty,
Bo z nich już nieraz płótniankę wyżymał.
Ba, radbym widział te lny, te konopie,
Co nie butwiały od znoju na chłopie!
Naród nasz silny jest; dużo poradzi,
Jak zęby ściśnie, a bary podłoży.
Niechaj go tylko moc jasna prowadzi,
Porywa, niech się przed nim świat otworzy,
Niech się rozwidni cel; a z tej czeladzi,
Co jest zarosła w siermiężnej swej koży,
Wyjdzie duch, jakby w żelezie kowany,
I łeb się twardszy pokaże od ściany.
A tu o powrót szło. Na dokach tedy
Trwalimy w pracy ciężkiej od dnia do dnia,
Tając z pożaru słońca, z głodu, z biedy,
Jako najmitów gromada przechodnia.
Zgóry my rzekli: Czy w dzień czy w noc, kiedy
Błyśnie nam z masztu powrotna pochodnia,
W pół taczki rzucim i w pół drogi brzemię,
I w okręt! Bo nam pilno w swoją ziemię.
A to słyszelim, jako dawać będą
Daremny przewóz przez ocean ony,
Że emigranty, co w statek usiędą,
Pisani będą do morskiej obrony,
I na pokładzie staną pod komendą
Wojskową, jako morskie bataljony.