Aże ostatnim popuścisz szelągiem...
Nie lża tam inak, jak pięścią a drągiem.
Więc krzyknę: — «Kupy pilnuj, a wal klinem!» —
Tak wnet się nasza gromada obwoła.
Ja poprzód, za mną Roch wespół z Marcinem,
Skroś ciżbę pruje, jak byk, dając czoła.
Niejeden z okiem odleciał wbok sinem,
Niejdnego my zwalili chochoła[1],
Niejeden stragan pogubił pierogi,
Aż my w tym ścisku dobyli se drogi.
Dobra nas gwiazda wiodła. Kęs[2] na prawo
Był plac. Z nagłości wparli my się w niego,
Ajk płocie, kiedy walą gęstą ławą,
Strzymać nie mogąc naporu własnego.
Czarni, obdarci, nakryci kurzawą,
Niźli do ludzi, do stada dzikiego
Rychlej podobni, a każdy kij w garści.
Wtem krzyk: — «Stój! Stójcie! A żeby wciornaści»...[3]
Takem otrzeźwiał. Jakby mi więc miodu
Kapnął na serce spalone w goryczy...
Patrzę, na placu moc wielka narodu,
A za ożydle[4] trzęsie mnie i krzyczy
Jakowyś Mazur tęgiego zawodu.
Czupryna lniana, twarz w ogniach, kark byczy,
A tuż przed nosem moim srogie pięści...
Tak huknę: — «Bracie! A niech ci Bóg szczęści!»...
I nie pytając, kto, co, jak, któędy,
Zwaliłem mu się, by kłoda, na szyję.
Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 301.jpg
Wygląd
Ta strona została przepisana.