Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 280.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W bagnie! A chłopu ta praca nie nada.
Tak przy stygnącym powzięli my trupie,
Że jutro, wszyscy, wojskiem pospolitem
Na kawie staniem. Stanęli my świtem.

Ale w tej ciżbie obrzękłych łazarzy
Trudnom się doznał dawnego narodu.
Tak się im żółtość rozlała po twarzy
Śmiertelnem piętnem febrzyska i głodu.
Aż gdy usłyszą — powrót, to zajarzy
Takowe po nich światło, jak od wschodu
Zorza gdy wzejdzie... I łzy się poleją,
I one serca uroszą nadzieją.

Więc między nami nie było już mowy
O tem, co tutaj donagla i boli,
Tylko precz, na te błonia, na dąbrowy,
Na te zagony, na skiby te roli
Dusze leciały, i do tej posowy
Chat lgnęły, jako wróble do topoli,
Abo jaskółki do belki pod strzechą,
Krzepiąc się oną daleką pociechą.

Ale robota nie szła. Stary, młody,
Żaden z nas nie mógł z murzynem iść w parze,
Bo my po jednej łuskali jagody,
Zaś murzyn, palce jakby po fujarze
Puszczał, przebierał, a tu na wyprzody
Ziarna leciały same. To po miarze
Szóstej i siódmej zsypywał do wora,
A nasz dwie, trzy miał z trudem do wieczora.

Więc się we wszystkiem przed nami to pchało,
Pierwsze do kotła, do łyżki, do miski.
Tum głodny, tu się ledwo co zostało,
Nim one sprosne napchali se pyski.