Szły dnie, szły noce, a czasy się one
Na żadną lepszą nie miały odmianę.
Dziatki zaczęły mrzeć. Ognie się płone[1]
Rzucały po nich. Więc oczy, jak szklane,
Więc w liczku blade, to znowu czerwone,
Kwilące, ciężkie matkom, rozpłakane,
Siniały potem, cichły, i tak kładły
Głowy pod kosę śmierci, jak kwiat padły.
Ale się długo nikt z niemi nie bawił.
Jeszcze to w oczach ma ciepłe te łezki
Ostatnie, pachoł już sznura przyprawił,
Już nim okręcił trupka, i — do deski!
Kto bliższy, pokląkł, by pacierz odprawił,
Wtem — chlup do morza! I — Ojcze niebieski,
Szukajże teraz duszyczki tej na dnie,
Bo ci z regestrów anielskich wypadnie!
Więc tam nie tyle sprawiała żałości
Tym rodzicielkom śmierć, co te pochowy[2].
Boć to jest ciężka rzecz, owoc wnętrzności
Dać w te huczące czeluście i rowy.
To się tam druga tak krzyżem pomości,
Że tratuj po niej — nie umknie ci głowy.
Więc potem patrzeć niewiastom nie dali,
I nocą one dzieciątka spychali.
A morze, kiedy zaczuło tę strawę,
To zapienionem stało się i gęstem,
I tak szło po nią na samą aż nawę,
Jak wilk z trzaskaniem szczęk głodnych i z chrzęstem
Różny tam nietwór[3] miał swoją obławę
I lud przestraszał jawieniem się częstem:
Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 045.jpg
Ta strona została skorygowana.