Strona:PL K Junosza Na łożu śmierci from Rola Y1885 No31 page369 part1.png

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

a czasem pcha, pcha mnie przed sobą, jakby na dno przepaści — a ja niemam siły obronić się przed nim... Ja... nie mogę się bronić — ale to nietylko cień tak mnie męczy, mnie ona męczy, ona mnie morduje codzień, codzień co godzina... przez dwadzieścia dwa lata...
— Kto cię tak morduje?
— Kto? a żona moja... ona.
— Czyż wie?...
— Nie — nie wie, ale od pierwszej chwili jak została moją żoną, patrzy na mnie, tak patrzy, jakby chciała mi prześwidrować serce, jakby chciała zapytać coś z nim zrobił? gdzie go podziałeś? Ja myślałem, że skoro się z nią ożenię to znajdę takie szczęście, że będzie ono mogło zagłuszyć głos sumienia... tymczasem od pierwszej chwili gdy pod dach mój weszła ciągle pyta o niego oczami a — ja tego pytania znieść nie mogę. Ono mnie pali jak żywy ogień... Od pierwszej chwili ja mówić do niej nie mam śmiałości... i tak oto przeżyliśmy z sobą dwadzieścia dwa lata... ona mnie prześladuje oczami — a ja przed jej spojrzeniem uciekam... I nie byliśmy nigdy dla siebie jako mąż i żona i nigdy jako brat i siostra — ale jak, jak... nie wiem jak powiedzieć...
— Jak zbrodnia i sumienie szepnął ksiądz...
— Gorzej jeszcze: jak zbrodnia i kara... jak straszna kara milcząca, a wieczna nieustanna, taka co się nigdy, nigdy nie kończy!... Nie mogłem nigdzie długo dobyć w obowiązku, nie mogłem wytrzymać na jednem miejscu; coś ciągle pchało mnie naprzód, dalej i dalej, w inne miejsca. między obcych ludzi, między bory i lasy gdzie mnie nikt nie zna, nikt nie przypomni przeszłości, i tak, to służąc, to sam drobne gospodarstwo prowadząc, posuwałem się wciąż dalej, dalej, aż przywędrowałem tutaj, na tę kolonję i chcę się robotą zagłuszyć — za sochą chodzę, za broną, cepem młócę, jak parobek — a ona także zemną to podziela... i chodzi za mną ciągle i patrzy a patrzy... dwadzieścia dwa lat patrzy...
Umilkł chory, opuścił głowę na piersi... z których dobywał się oddech krótki, urywany, chrapliwy...
— Czy może być przebaczonem? szepnął zcicha...
Ksiądz milczał, a na twarzy jego malowało się głębokie wzruszenie... Pobladł a w oczach jego łzy błyszczały... Chory dostrzegł to... Zerwał się na łóżku, wpatrzył bystro w twarz księdza a uderzony jakiemś podobieństwem szczególnem, w najwyższem przerażeniu zapytał:
— Księże! czy może znałeś Józefa!
— To był mój brat rodzony, rzekł ksiądz spokojnie...
— Brat! brat! zawołał wijąc się na łóżku, brat rodzony — ach nie masz przebaczenia!... Żyły nabrzmiały mu na skroniach, krew uderzyła do głowy...
Ksiądz pochylił się nad nim i szepnął:
— Niech ci Bóg przebaczy....
W pół godziny później — ksiądz otworzył drzwi do izby sąsiedniej, zawołał znajdujących się tam ludzi i rzekł:
— Módlcie się za niego — już umarł...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rano dopiero powrócił ksiądz Wincenty do domu. —