Strona:PL K Junosza Na łożu śmierci from Rola Y1885 No29 page344 part1.png

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wne na ołtarze i obrazy święte. Było coś uroczystego niezwykle w tej ciszy nocnej, głuchej, nieprzerwanej niczem. W domu Bożym mieszkała majestatyczna pogoda i spokój.
Dziad świece na ołtarzu zapalił — i po chwili ksiądz z bursą na piersiach, szedł aby spełnić ostatnią przysługę choremu. Sanki czekały przed kościołem. Ksiądz i obadwaj chłopi usiedli zachowując najgłębsze milczenie, i koniki pomknęły szybko lotem strzały.
Jednak myśl sędziwego sługi Bożego — wyprzedziła szybki bieg koni. Ksiądz zastanawiał się nad obecnem wezwaniem. — Człowiek, któremu miał nieść niebawem słowa rozgrzeszenia i pociechy, przybył w te strony niedawno i postępowanie jego nacechowane było pewną tajemniczością. — Unikał on nawet konfessyonału i tak się zazwyczaj urządzał, że w porze wielkanocnej spowiedzi podróże mu wypadały odleglejsze i że w czasie tych podróży ów chrześciański obowiązek załatwiał. — Tak się zwykle tłumaczył przed księdzem, gdy był o to pytany. Zresztą, był to człowiek dość ponury, milczący, z sąsiadami żył zgodnie ale w stosunki bliższe z nimi nie wchodził i w ogóle trzymał się od ludzi zdaleka. Gdy rozmawiał z kim, wydawał się jakby zakłopotanym, strwożonym — unikał wzroku cudzego — a źrenice swych czarnych, przenikliwych oczu, zwracał ku ziemi ilekroć kto spojrzał na niego. Częstokroć miewał jakby przywidzenia jakieś, halucynacye, a wtenczas stawał się strasznym. — Porywał, bywało, siekierę i biegł na oślep do lasu — zkąd powracał blady, zmęczony, zmizerniały, jak po ciężkiej chorobie.
Ludzie mówili między sobą, że go ktoś urzekł zapewne — i w ogóle nie zajmowali się nim wiele. Kolonia jego stała na uboczu, pod lasem, i nikt tam nie zaglądał, chyba już w razie potrzeby koniecznej, wszedł tam sołtys aby podatek odebrać, albo też sąsiad parę rubli pożyczyć — gdyż Michał w okolicy za bogacza uchodził. Żona jego była blada wysoka kobieta, niegdyś zapewne piękna, gdyż jeszcze ślady owej piękności zostały, lecz na twarzy miała wyraz przygnębienia i smutku. Pracowała nieustannie i gorliwie, ale nikt nigdy nie słyszał żeby zaśpiewała kiedy przy pracy, nikt nie widział nigdy uśmiechu na jej twarzy, na której zato cierpienie głębokie ślady wyryło. Ludzie mówili o niej że chora jest — że ją jakieś cierpienie trapi — ale któż mógł odgadnąć jakie to mianowicie cierpienie. Kto mógł się domyśleć jaki robak toczy jej serce. Kiedy czasem spojrzała na męża, to w oczach jej malowało się nieme pytanie, którego jednak nigdy wymówić nie śmiała — a to pytanie tak jej widać ciągle było na myśli, że oczy jej miały stale ów dziwny, nieokreślony, pytający wyraz. Z takiem wiecznem pytaniem spoglądała w niebo, na ludzi, czasem na męża, z takiem pytaniem rzucała spojrzenia na ołtarze w kościele, na gwiazdy na niebie — na słońce — ale nigdy nie wyrażała słowami co jej jest, o czem dowiedzieć się pragnie.
Zato mąż zapytywał ją czasem — zwłaszcza „gdy coś przystąpiło do niego“ — gdy miał jakieś sny niespokojne