Strona:PL Juljusz Verne-20.000 mil podmorskiej żeglugi 235.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Postępowałem za nim z niewzruszoną ufnością. Zdawał mi się być genjuszem morskim; a gdy postępował przede mną, podziwiałem rosłą jego postać, rysującą się ciemno na świetlnem tle widnokręgu.
Mogło być około pierwszej po północy. Przybyliśmy do pierwszych krawędzi góry; ale żeby na nią się dostać, trzeba było ruszyć ścieżkami gęstego lasu.
Tak jest! Lasu obumarłego, bez liści, bez soków, skamieniałego pod działaniem wód, z którego tu i owdzie strzelały sosny olbrzymie. Jakbym widział niepowalony jeszcze węgiel kamienny, trzymający się korzeniami w pozapadanym gruncie. Gałęzie tych drzew, niby delikatna koronka z czarnego papieru, rysowały się wyraźnie na wód sklepieniu. Wyglądało to, jakby przyczepiony do stromych gór Harcu las, ale las zatopiony. Ścieżki okryte były mchami i wodorostami, śród których mrowił się świat skorupiaków. Szedłem, wspinając się na skały, przekraczając pnie leżące, rozrywając pnącze podmorskie, kołyszące się od drzewa do drzewa, przestraszając ryby, sunące od gałęzi do gałęzi. Zaciekawiony, nie czułem zmęczenia. Kroczyłem za mym nieznużonym przewodnikiem. Dalej znów majaczyły wieże naturalne, wielkie ściany ścięte pionowo, jak bastjony, a nachylone pod kątem, jakiego nie dopuszczałyby prawa ciążenia na powierzchni ziemi.
Ale cóż się dziwić! Czy ja sam nie odczuwałem skutków różnicy między gęstością powietrza i wody, dzięki której, pomimo mego ciężkiego odzienia, bani metalowej, otaczającej głowę, podeszew ołowianych przy obuwiu, wdzierałem się na pochyłości niezwykle strome i przebiegałem je niemal ze zwinnością i lekkością kozła skalnego lub kozicy.
Czuję, że opis tej wycieczki podwodnej nie będzie się zdawał prawdopodobny. Opowiadam rzeczy napozór niemożliwe, które przecież są istotne, niezaprzeczone. Nie marzyłem przecież — widziałem i czułem.
W dwie godziny po opuszczeniu Nautilusa, przebyliśmy linję drzew; o sto stóp nad głowami naszemi sterczał szczyt góry, zasłaniającej nam źródło świetlnego promieniowania, znajdujące się z drugiej strony. Gdzie niegdzie przesuwały się krzaki skamieniałe, pokrzywione dziwacznie. Ryby wysuwały się z pod nóg naszych, jak ptactwo wypłoszone z wysokiej trawy. Skalisty grunt poprzedzielany był nieprzebytemi załomami, głębokiemi grotami, niezgłębionemi otworami, na dnie których słychać było poruszające się ciała potężne. Krew mi zbiegła do serca, gdym zobaczył macki olbrzymiego mięczaka, zastępującego mi drogę, albo jakieś kleszcze straszliwe, zwierające się ze zgrzytem w ciemnicy jam! Tysiące punktów świecących błyszczało wśród ciemności. Były to oczy ogromnych skorupiaków, siedzących w swych kryjówkach; potężnych homarów, powstających jak halabardziści, poruszających swe łapy z odgłosem prze-