Strona:PL Joseph Conrad-W oczach Zachodu 091.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szybko. Nie oparł się, aż het, na dziedzińcu. Darłem się jak... jak... minotaur. Kobiety zaczęły się mnie czepiać i wrzeszczeć. Grajkowie pochowali się pod stół. To była heca... Mój papa musiał bardzo głęboko wsadzić rękę w kieszeń, żeby to zatrzeć. Powiadam ci.
Zaśmiał się figlarnie.
— Pożyteczne człeczysko ten mój papa. Zwłaszcza dla mnie. Bo ja wciąż jestem w tarapatach.
Wesołość opuściła go. Co było warte jego życie? Nic zgoła. Bez pożytku dla nikogo. Pewnego pięknego dnia rozbiją mu łeb butelką szampana w jakiej burdzie. I to w takich czasach, kiedy ludzie poświęcają się dla idei! Ale jego głowy nigdy się żadne ideje nie trzymały. To też słusznie rozbiją mu ją kiedyś butelką szampana. Niczego więcej nie jest warta.
Razumow, wymawiając się brakiem czasu, chciał odejść. Ale tamten przybrał ton powagi i zaufania.
— Na miłość Boską, Cyrylu, duszo droga, pozwól mi uczynić jakąś ofiarę. To nawet żadną ofiarą nie będzie. Mam przecież mego bogatego papę za sobą. Jego kieszeń jest niezgłębiona.
I nagle, odrzucając z oburzeniem uwagę Razumowa, że bredzi po pijanemu, ofiarował mu się z pożyczką na ucieczkę zagranicę. Mógł zawsze dostać pieniędzy od papy. Wystarczy tylko powiedzieć, że przegrał w karty, lub coś w tym rodzaju, a jednocześnie przyrzec uroczyście, że nie opuści ani jednego wykładu przez ostatni kwartał. To weźmie starego, a Kostia potrafi zdobyć się na tę ofiarę. Choć w istocie nie widzi naco zdałoby mu się uczęszczanie na wykłady. To było całkowicie beznadziejne.
— Pozwól mi, żebym się na coś przydał — prosił milczącego Razumowa, który z oczyma utkwionemi w ziemię