Strona:PL Joseph Conrad-W oczach Zachodu 037.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rzecz dziwna, ta obawa dodawała mu sił, by wytrwać aż do końca. Przechodniów było mało. Zrzadka który z nich zjawiał się przed nim nagle i wymijał bezszelestnie, znikając natychmiast w zadymce.
Był już w dzielnicy najuboższej. Tu zauważył jakąś staruszkę, pookręcaną wystrzępionemi chustami. W świetle latarni wyglądała na bezdomną żebraczkę. Szła sobie wolniuteńko poprzez śnieżycę, jak gdyby nie miała się gdzie spieszyć, piastując pod pachą, jak skarb bezcenny, okrągły bochenek czarnego chleba i Razumow, odwracając wzrok, pozazdrościł jej spokoju ducha i pogody losu.
Dla czytelnika opowiadania Razumowa jest rzeczą istotnie zdumiewającą, jak on potrafił iść ciągnącemi się w nieskończoność ulicami po chodnikach, na których stopniowo tworzyły się zaspy śniegu. Ale popychała go myśl o Haldinie, zamkniętym w jego pokoju, i rozpaczliwa chęć pozbycia się jego obecności. Żadne wyrozumowane postanowienie nie brało w tych wysiłkach udziału. To też, gdy dowlókłszy się do owego nędznego szynczku, usłyszał, że woźnicy Ziemianicza niema, osłupiał bezradnie.
Posługacz, rozczochrany młokos w juchtowych butach i różowej koszuli, wykrzyknął, odsłaniając blade dziąsła w głupkowatym uśmiechu, że Ziemianicz wcześnie popołudniu był już „urżnięty“ i poszedł z butelką pod każdą pachą zapewne do swoich koni.
Właściciel nędznej nory, kościsty, niski mężczyzna w luźnym kaftanie sukiennym, spadającym mu do pięt, z rękami za pasem, kiwnął potwierdzająco głową.
Ohydne wyziewy trunków i zjełczałego tłuszczu chwyciły Razumowa za gardło. Grzmotnął w stół pięścią i wrzasnął gwałtownie:
— Łżesz!