Strona:PL Joseph Conrad-Tajny agent cz.2 145.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czterech godzin pracował nad swem dziełem. Siedział w maleńkiej ciupie, wśród stosu rękopisów. Na stole leżała surowa marchew. Jego śniadanie. Żywi się teraz surową marchwią i mlekiem.
— Jakże wygląda? — zapytał z roztargnieniem towarzysz Ossipon.
— Po anielsku... Podniosłem z ziemi kilka kartek rękopisu. Uderzające ubóstwo rozumowania. Brak wszelkiej logiki. Nie jest w stanie myśleć logicznie. Ale to nic. Rozdzielił swoją biografię na trzy części: Wiara, Nadzieja, Litość. Opracowuje teraz projekt społeczeństwa, urządzonego jak olbrzymi, wygodny szpital, pełen ogrodów i kwiatów, gdzie ludzie silni poświęcają się pielęgnowaniu słabych.
Profesor umilkł na chwilę.
— Czy wy rozumiecie podobne szaleństwo, Ossiponie? Ludzie słabi! Źródło wszelakiego zła na tej ziemi! — mówił profesor z posępną zaciętością. — Powiedziałem mu, że ja marzę o świecie, urządzonym, jak olbrzymie jatki, gdzie słabi są przeznaczeni na wytępienie. Czy wy to rozumiecie, Ossiponie? Źródło wszystkiego złego! Bo to oni panują złowrogo nad nami, oni — słabi, bez energii, głupi, tchórzliwi, bez charakteru, niewolniczo ulegli. Oni to dzierżą władzę. Oni są masą. Tępić ich, tępić! To jedyna droga do postępu. Jedyna! Posłuchajcie, Ossiponie. Na początek musi zginąć olbrzymi tłum słabych, a potem ci, którzy są względnie silni. Rozumiecie? Na początek ślepi, potem głuchoniemi, potem garbaci i kulawi — i tak dalej. Każda choroba — każdy występek — każdy przesąd, każda pospolitość musi zginąć.