Strona:PL Joseph Conrad-Tajny agent cz.2 133.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pani Verlokowa po tym wybuchu doznała ulgi i nie miała zamiaru robić hałasu. Zaniepokoiła się.
— Tomie! Nie możesz mnie opuścić — szeptała, klęcząc na podłodze. — Chyba, że zmiażdżysz mi głowę obcasem. Nie puszczę cię...
— Wstań! — rozkazał Ossipon.
Był tak blady, że jego twarz bielała w głębokiej ciemności sklepu, a pani Verlokowa zasłonięta woalką nie miała wcale twarzy, nie miała wyraźnego kształtu. Tylko drżenie czegoś drobnego, białego: kwiatów na jej kapeluszu — wskazywało gdzie jest, zdradzało jej ruchy.
Podniosła się z ziemi i Ossipon pożałował, że nie uciekł w tej chwili. Ale wiedział, że się to nie uda. Pobiegłaby za nim. I goniłaby go z krzykiem, dopókiby nie sprowadziła w pogoń wszystkich policyantów. A wtedy niewiadomo co mogłaby o nim powiedzieć. Był tak przerażony, że przez chwilę przeleciała mu szalona myśl uduszenia jej w ciemnościach. Przerażał się coraz więcej. Trzyma go w swej mocy! I ze zgrozą wyobrażał sobie ich pożycie w jakiejś chacie w Hiszpanii, lub we Włoszech; dopóki pewnego rana nie znajdą go nieżywego, z nożem utkwionym w piersi, jak pana Verloka... Westchnął głęboko. Nie śmiał się ruszyć. A pani Verlokowa czekała w milczeniu łaskawego słowa swego zbawcy, czerpiąc otuchę z jego milczącego rozmyślania.
Przemówił wreszcie, prawie naturalnym głosem. Skończyły się rozmyślania.
— Chodźmy już, bo możemy spóźnić się na pociąg.