Strona:PL Joseph Conrad-Tajny agent cz.2 126.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie zachwiał się. Tylko patrzył — przyciskając twarz do szyby, a oczy wyskakiwały mu z głowy. Byłby oddał wszystko, byle módz się cofnąć, lecz powracająca przytomność nakazała mu nie puszczać klamki. Co to jest? Szeleństwo, zmora, czy zasadzka, do której wciągnięto go z niepojętą zręcznością? Ale poco? Nie wiedział. Nie poczuwając się do winy — spokojny w swem sumieniu względem tych ludzi — nie mógł przypuścić zamiaru morderstwa ze strony małżonków Verloków, ale trwoga ocknęła się w głębi jego wnętrzności. Towarzyszowi Ossiponowi zrobiło się niedobrze na chwilę — na krótką chwilę. Spojrzał znowu. Pan Verlok leżał wciąż spokojnie, udając, że śpi, niewiadomo dlaczego kiedy ta dzika kobieta, jego żona, pilnuje drzwi niewidzialna i milcząca, na innej, pustej ulicy. Byłożby to wszystko ułożone przez policyę, specyalnie dla przestraszenia go? Jego skromność nie pozwoliła mu tego przypuszczać.
Ale właściwe znaczenie widoku zrozumiał dopiero Ossipon, przyjrzawszy się kapeluszowi. Czarny, wywrócony do góry rondem, leżał kapelusz na podłodze przed sofą, jakby gotów do zbierania datków od gości przybywających do pana Verloka, spoczywającego spokojnie na sofie. Z kapelusza oczy anarchisty przeniosły się na przewrócony stół i potłuczony półmisek, i drgnęły — zauważywszy bladawy odblask pod niedomkniętemi powiekami, leżącego na sofie człowieka. Zobaczył, że pan Verlok nie wygląda na śpiącego, lecz wpatruje się uporczywie w lewą stronę swych piersi. A kiedy towarzysz Ossipon ujrzał tam sterczącą rękojeść no-