Strona:PL Joseph Conrad-Tajny agent cz.2 092.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A teraz stanął przed oczyma pani Verlokowej obraz, widziany przed dwoma zaledwie tygodniami. Obraz męża i biednego Stevie, idących obok siebie. Ostatnia scena egzystencyi, stworzonej przez nią: życia bez wdzięku i uroku, bez piękna i bogactwa, ale pewnego i spokojnego. I ten obraz tak wyraźnie przedstawił się jej oczom, że wyrwał jej ze zbielałych ust, bolesny i cichy szept:
— Możnaby ich wziąć za ojca i syna...
Pan Verlok zaczął znowu złowrogą swą przechadzkę.
— Ci panowie z ambasady! — warknął, — wyszczerzając zęby, jak wilk. Nauczę ich, co to jest wyrzucić na śmietnik takiego człowieka, jak ja! Mam panie język. Wszyscy się dowiedzą com robił dla nich. Nie boję się. Nie dbam już o nic! Niech wszystko wyjdzie na jaw... Nic na świecie mnie teraz nie powstrzyma — zakończył, wpatrując się w żonę.
Nie przemówiła — i pan Verlok doznał znowu zawodu. Spodziewał się, że żona coś powie. A ona siedziała wziąż nieruchoma, jak posąg. Pan Verlok przypuszczał, że żona go zrozumiała, ale wolał by to usłyszeć od niej w tej chwili. Byłoby to dla niego pewną pociechą.
Lecz pani Verlokowa nie mogła przemówić; nie panowała wcale nad swym głosem. Mogła tylko krzyczeć lub milczeć — i bezwiednie wybrała milczenie. I myślała, nie patrząc na męża:
— Ten człowiek zabrał chłopca poto, żeby go zamordować... Zabrał go z domu i wyprowadził na śmierć... Zabrał mi chłopca i zamordował go!...