Strona:PL Joseph Conrad-Tajny agent cz.2 063.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Chciałbym, ażebyś mnie pan dziś stąd zabrał... Poszedłbym bez oporu...
— Wierzę! — odrzekł ironicznie inspektor, spoglądając w tę samą stronę.
Na czoło pana Verloka wystąpiły krople potu. Zniżył głos poufnie, mówiąc do niewzruszonego inspektora.
— Chłopiec był napół obłąkany, nieodpowiedzialny. Każdy sąd poznałby to odrazu. W sam raz do zakładu obłąkanych... I w najgorszym razie to tylko mu groziło...
Naczelny inspektor położył rękę na klamce i szepnął prosto w twarz panu Verlokowi:
— Chłopiec był może półgłówkiem, ale pan chyba byłeś szalony... Co ci zamąciło w głowie?
Pan Verlok, wspomniawszy pana Włodzimierza, nie przebierał w słowach:
— Ta podbiegunowa świnia! — syknął z wściekłością. — Ktoś, co jednak uchodzi za... gentlemana.
Inspektor kiwnął głową potakująco i otworzył drzwi. Pani Verlokowa, za kontuarem, może słyszała jego wyjście przy odgłosie dzwonka, ale nic nie widziała. Siedziała na posterunku, wyprostowana sztywno, a dwa kawałki czerwonego świstka leżały obok niej na podłodze. Dłońmi, konwulsyjnie przyciśniętemi, zasłaniała twarz, wgniatając końce palców w czoło, jak gdyby chciała zedrzeć skórę z twarzy. Kamienne znieruchomienie jej postaci świadczyło dobitniej o rozpaczy i wściekłości, o sile tragicznych uczuć, niż pospolite wrzaski i bicie głową o ściany. Inspektor, przechodząc przez sklep szyb-