Strona:PL Joseph Conrad-Tajny agent cz.1 111.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nili go ludzie, dla siebie tylko wiadomych powodów, on zaś przyjął to w prostocie ducha i niewinności serca. To, co spotykało jego osobiście, nie miało dlań wagi. Był on tak, jak ci święci, którzy w świątobliwych rozmyślaniach zatracają swą osobistość. Przekonania jego nie podlegały rozumowaniu. Głosił niezachwianą wiarę w przyszłość, z niewyczerpaną łagodnością, z pojednawczym uśmiechem na ustach, spuszczając niebieskie oczy, bo widok ludzkich twarzy mieszał jego myśli, rozkwitłe w więziennej samotni. I w tej charakterystycznej postawie zastał go raz dyrektor wydziału najważniejszych przestępstw, napełniającego otyłą postacią, uprzywilejowany fotel za błękitnym parawanem. Siedział w głowach szezlongu wielkiej pani, spokojny, łagodny, wierzący jak dziecko w tę przyszłość, która mu się objawiła w więziennej celi. Jeżeli nie zdołał przekonać zaciekawionej słuchaczki, jaką będzie ta przyszłość, zrobił na niej bez trudu wrażenie swoją niezachwianą wiarą i szczerym optymizmem.
Wielka pani miała w sobie dużo prostoty. I dlatego zapatrywania i wierzenia Michelisa nie gorszyły jej, ani przerażały, bo sądziła je ze swego wysokiego stanowiska. Jej sympatyę łatwo mógł zdobyć człowiek tego, co on rodzaju. Stała ona ponad całą gmatwaniną stosunków ekonomicznych, a skłonna była do współczucia dla wielu nędz ludzkich. Dyrektor pamiętał dobrze rozmowę tych dwojga. Słuchał w milczeniu. Było to coś, nakształt porozumiewania się mieszkańców dwóch odrębnych planet. Wreszcie Michelis wstał, wziął