Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 264.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

madką biało odzianych ludzi w turbanach, którzy szli przez trawę ku domowi. Abdulla postępował naprzód, wspierając się na Reszydzie, a za nim kroczyli wszyscy Arabowie z Sambiru. Gdy weszli w szpaler kornego tłumu, podniósł się stłumiony gwar, wśród którego można było rozróżnić jedno jedyne słowo: „mati“. Abdulla przystanął i rozejrzał się powoli.
— Nie żyje? — spytał.
— Obyś żył wiecznie! — odkrzyknął tłum jednogłośnie, poczem nastała głucha cisza.
Abdulla postąpił kilka kroków i znalazł się po raz ostatni twarzą w twarz z dawnym swym wrogiem. Mimo wszystko co działo się dawniej, nie był już teraz groźny; leżał sztywny i martwy w bladem świetle wczesnego ranka. Jedyny biały człowiek na wschodniem wybrzeżu już nie żył, a jego duch, wyzwolony z więzów ziemskiej ułudy, stanął przed Nieskończoną Mądrością. Twarz jego zwróconą ku niebu przyoblókł spokój, jaki zjawia się po ustąpieniu udręki i bólu. Pogodne oblicze świadczyło bez słów wobec czystych niebios, że ten człowiek, leżący pod obojętnym wzrokiem tłumu, doznał przed śmiercią łaski zapomnienia.
Abdulla patrzył smutnie na niewiernego, z którym walczył tak długo, którego tylekroć zwyciężał. Prawowierny wyznawca został wynagrodzony! A jednak w starem sercu Araba drgnęło uczucie żalu za tem co go odeszło z śmiercią białego. Znikali przyjaciele i wrogowie, mijały tryumfy i zawody — wszystko co składa się na życie; przed nim był tylko już kres. Modlitwa wypełni ostatek dni wydzielonych prawowiernemu. Ujął różaniec wiszący u pasa.
— Znalazłem go tak dziś rano — rzekł Ali cichym i wylękłym głosem.