Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 260.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szedł posłusznie w blask słońca, którego zdawał się tak bardzo nie lubić.
Pewnego ranka Ford zastał go siedzącego na podłodze werandy z plecami opartemi o ścianę; nogi jego wyciągnięte były sztywno, a ręce zwisły bezwładnie. Twarz pozbawiona wyrazu, rozwarte szeroko oczy o nieruchomych źrenicach i sztywność pozy czyniły go podobnym do olbrzymiego pajaca, którego ktoś zepsuł i porzucił. Usłyszał kroki Forda i zwolna obrócił ku niemu głowę.
— Ford — szepnął do niego z podłogi — ja nie mogę zapomnieć.
— Doprawdy? — zapytał dobrodusznie Ford, usiłując być jowialnym, — chciałbym to samo o sobie powiedzieć. Co do mnie, tracę zupełnie pamięć — niema rady, starość! Parę dni temu mój pomocnik —
Zamilkł; Almayer dźwigał się z ziemi, ale potknął się i wsparł na ramieniu przyjaciela.
— Oho, dzisiaj lepiej się czujesz. Wkrótce przyjdziesz zupełnie do siebie — rzekł wesoło Ford, kryjąc niepokój.
Almayer puścił jego ramię i stał wyprostowany z głową podniesioną i odrzuconemi w tył ramionami. Patrzył kamiennym wzrokiem na niezliczone mnóstwo słońc jaśniejących w falach rzeki. Kurtka jego i luźne spodnie trzepotały się w wietrze na wychudłych członkach.
— Niech jedzie! — wyszeptał ochrypłym głosem. — Niech sobie jedzie. Jutro o niej zapomnę. Jestem człowiekiem twardym — twardym jak skała... jak...
Ford spojrzał mu w twarz — i uciekł. Kapitan był sam człowiekiem wytrzymałym — o czem mogą zaświadczyć ci co z nim żeglowali, ale hart Almayera był ponad jego siły.