Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 247.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

powtórzyła z siłą, aż słowo dźwiękło i poniosło się nad falami. — A życie, to władza i miłość — dodała ciszej.
— To ten! — rzekł Almayer, wskazując na Daina, który stał tuż obok i patrzył na nich z ciekawością i zdziwieniem.
— Tak, ten! — odrzekła, spoglądając prosto w twarz ojca. Zauważyła po raz pierwszy dziwną stężałość jego rysów i przebiegł ją dreszcz trwogi.
— Udusiłbym cię prędzej własnemi rękoma — rzekł Almayer bezbarwnym głosem, który stanowił taki kontrast z rozpaczliwą goryczą jego słów, że sam się nad tem zdumiał. Zastanowiło go kto to mógł powiedzieć; rozejrzał się wokoło, poczem wpatrzył się znów w morze.
— Mówisz tak, bo mnie nie rozumiesz — rzekła smutno. — Między tobą a matką nie było nigdy miłości. Kiedy wróciłam do Sambiru, przekonałam się że rodzinny dom, który miał być dla mnie zacisznem schronieniem, pełen jest nudy, nienawiści i wzajemnej pogardy. Słuchałam twoich słów i słów matki. Przekonałam się wtedy że nie możesz mnie zrozumieć — bo przecież płynie we mnie krew tej kobiety, która jest wiecznym żalem i hańbą twojego życia. Musiałam wybierać między tobą a nią: wahałam się. Czemu byłeś taki ślepy? Czy nie widziałeś, że walczę w twoich oczach? Ale gdy on się zjawił, znikła niepewność — ogarnął mnie błękit przeczystych niebios — —
— Dokończę sam — przerwał Almayer. — Kiedy ten człowiek się zjawił, ujrzałem także słoneczny błękit niebios. Grom spadł z tego nieba; uczynił się nagle mrok i cisza — na zawsze. Nie przebaczę ci nigdy, Nino, a jutro zapomnę o tobie. Nigdy ci nie prze-