Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 245.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

prędko do niej wrócił. Nie boisz się że przez ten czas umrze?
Wybuchnął głośnym, przykrym śmiechem. Dain spojrzał na niego z pewną obawą. Biały podniósł się jednak i szedł zwolna ku Ninie, spoglądając na słońce.
— Więc pojedziecie, gdy słońce znajdzie się nad nami? — zapytał.
— Tak, tuanie — odrzekł Dain.
— Niedługo będę czekał — mruknął Almayer. — Niezmiernie to dla mnie ważne abym widział wasz odjazd. Was obojga. To właśnie jest dla mnie najważniejsze — powtórzył i przystanął, patrząc uporczywie na Daina.
Zbliżył się wreszcie do Niny, a Dain pozostał wtyle. Stał przy niej czas jakiś i spoglądał na nią zgóry. Nie otworzyła oczu, lecz posłyszawszy kroki, szepnęła cicho, szlochając: „Dainie!“
Almayer zawahał się chwilę i osunął się w piasek obok niej. Nie słysząc odpowiedzi, nie czując dotknięcia ręki Daina, otworzyła oczy i — zobaczywszy ojca — siadła nagle w przerażeniu.
— To ty, ojcze! — szepnęła cicho, zawarłszy w tych słowach cały swój żal, trwogę i budzącą się nadzieję.
— Nie przebaczę ci nigdy, Nino — rzekł Almayer obojętnym głosem. — Poszarpałaś mi serce, gdy śniłem o twojem szczęściu. Oszukałaś mnie. Twoje oczy, które były dla mnie samą prawdą, kłamały mi każdem spojrzeniem — od jak dawna? sama wiesz o tem najlepiej. Głaskałaś moją twarz, licząc chwile dzielące cię od zachodu, który był hasłem twojego spotkania z tym człowiekiem.
Urwał. Siedzieli w milczeniu obok siebie, wpatrzeni w bezkres morza. Słowa ojca osuszyły powieki