Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 242.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ XII

— Oto umówione miejsce — rzekł Dain, wskazując piórem wiosła wysepkę oddaloną jeszcze o jaki kilometr. — Oto miejsce o którem mówił Babalaczi. Gdy słońce znajdzie się w środku nieba, przyjedzie po mnie łódka. Poczekamy tu na nią.
Almayer, który siedział u steru, skinął potakująco głową i lekkiem uderzeniem wiosła skierował czółno w stronę wysepki.
Znajdowali się właśnie u południowego ujścia Pantai. Za nimi otwierała się daleka perspektywa lśniących wód ujętych w dwie ściany zwartej zieleni, które biegły wdół na spotkanie i zlewały się hen, w oddali. Słońce wschodziło nad spokojną tonią cieśniny, znacząc swą drogę promienną smugą. Blask ślizgał się po falach i mknął rozległym obszarem rzeki, niby ścigły goniec niosący światło i życie ponurym lasom wybrzeża. Promiennym szlakiem sunęło czarne czółno, dążąc ku wysepce co leżała skąpana w słońcu, w pierścieniu żółtych piasków, jak złota tarcza wkuta w polerowaną stal gładkiego morza. Ku północy i południowi tkwiły inne wysepki, radosne w przepychu swych barw zielonych i żółtych, a na głównym lądzie mroczna linja krzewów mangrowji zlewała się z czerwonawemi skałami przylądka Tandżong Mirrah, który wstępował daleko w morze, stromy i nagi w blasku wczesnego słońca.
Dobili do brzegu; dno czółenka zgrzytnęło o piasek.