Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 235.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jakby w olśnieniu i urwał, zdumiony ogromem swego nieszczęścia.
— Powiedziałeś mi wczoraj — ciągnęła — że nie umiem ciebie zrozumieć, że nie widzę twojej miłości; to jest prawda. I jakże ma być inaczej? Niema na świecie dwóch istot rozumiejących się nawzajem; rozumieją tylko swoje słowa. Chciałeś abym żyła twojemi marzeniami, abym zatopiła się w twoich wizjach — wizjach życia wśród białych twarzy, wśród ludzi którzy odepchnęli mnie z gniewną pogardą. Opowiadałeś o czekającem nas szczęściu — a ja wsłuchiwałam się w głos własnej duszy. Nagle zjawił się ten człowiek i wszystko naraz ucichło; słyszałam tylko szept miłości. Nazywasz go dzikim! a jak nazwiesz moją matkę a twoją żonę?
— Nino! — krzyknął Almayer — nie patrz tak na mnie!
Spuściła natychmiast oczy, lecz ciągnęła dalej, zniżywszy głos prawie do szeptu.
— Zczasem nasze głosy zlały się w słodką harmonję dostępną tylko nam dwojgu. Mówiłeś wtedy o złocie, ale uszy nasze pełne były śpiewu miłości i nie mogliśmy ciebie zrozumieć. Przekonałam się że widzimy wszystko jednakowo; że on widzi to, czego prócz mnie i jego nikt spostrzec nie jest w stanie. Znaleźliśmy się w kraju dokąd nikt nie mógł za nami podążyć, a ty najmniej ze wszystkich. Wtedy dopiero zaczęło się dla mnie życie.
Zatrzymała się. Almayer odetchnął głęboko. Z oczami wbitemi wciąż w ziemię zaczęła mówić na nowo.
— Ja chcę żyć! chcę pójść za nim. Biali ludzie odepchnęli mnie z pogardą; jestem teraz Malajką! Wziął mnie w ramiona i położył mi do stóp swoje życie.