Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 221.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ XI

Na czworokątnej polance zalanej księżycem połyskiwał gładki, zwarty łan młodych pędów ryżu. W pośrodku sterczał na wysokich palach niewielki szałas; stos chróstu leżał tuż obok. Przy gorejącym żarze spoczywał człowiek. Zdawał się niezmiernie drobny i jakby zgubiony w blado-zielonej poświacie odbitej od ziemi. Zwodne światło miesiąca odsunęło wdal potężne drzewa obejmujące z trzech stron polankę; spętane ljanami olbrzymy spoglądały z mroczną rezygnacją na kiełkujące u swych stóp młode życie — snać utraciły wiarę we własną potęgę. Bezlitosne pnącza lgnęły do mocarnych pni w wężowych skrętach, skakały z drzewa na drzewo, zwieszały się z konarów ciernistemi festonami i słały śmigłe pędy hen, w górę, w pościgu za najdrobniejszą gałązką, niosąc śmierć swym ofiarom w tryumfalnym pochodzie milczącej zagłady.
Od strony Pantai, wzdłuż wygięcia brzegu — skąd był jedyny dostęp do polanki — czernił się gąszcz młodych drzew, zarośli i leśnego podszycia, przeciętego szparą wyrąbaną w zwartej ścianie. Biegła stąd ścieżynka do szałasu z trzciny, gdzie się chronili nocą ludzie strzegący dojrzałego plonu przed dzikami. Dróżka kończyła się u stóp pali, na których stała budka wśród niewielkiego kręgu pokrytego popiołem i szczątkami zwęglonego drzewa. Dain leżał tutaj przy mdłym ogniu.
Przewróciwszy się na bok z niecierpliwem westchnieniem, ułożył głowę na zgiętem ramieniu i legł spokojnie z twarzą zwróconą ku gasnącemu ognisku.