Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 218.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jego głową, przynosząc bezlitosną zagładę. Gdy Tamina mówiła o zmyślonej śmierci Daina i podstępie, którego ofiarą padł Almayer, spojrzał na nią tak dziko że słowa uwięzły jej w gardle — lecz wnet się odwrócił i z twarzy jego znikł wszelki wyraz. Patrzył kamiennym wzrokiem gdzieś wdal ponad rzekę. Ach ta rzeka! Dawny jego przyjaciel i dawny wróg. Przemawia wiecznie tym samym głosem, szemrząc nieustannie; rok za rokiem niesie powodzenia i zawody, szczęście i zgryzotę — a powierzchnia jej zawsze jednaka choć tak rozmaita, pełna połyskliwych prądów i kotłujących się wirów. Przez długie lata słuchał jej beznamiętnego, kojącego szeptu, który brzmiał chwilami jak śpiew nadziei, to znów jak hejnał tryumfu lub otuchy. Najczęściej jednak niosła mu ukojenie, szemrząc o lepszych dniach które nadejdą niebawem. Tyle lat! tyle lat... A teraz szmer tych samych fal wtóruje mozolnym i bolesnym uderzeniom jego serca. Przysłuchuje się uważnie i dziwi ich miarowości. Zaczyna machinalnie liczyć: raz, dwa... Po co liczyć? Przy najbliższem uderzeniu serce musi się zatrzymać. Żadne serce nie jest w stanie tyle wycierpieć i bić tak spokojnie. Zmilkną miarowe uderzenia, co tętnią w jego uszach jak głuche ciosy młota. A jednak bije wciąż jeszcze, nieubłagane i okrutne. Niktby tego znieść nie mógł. Czy to ostatnie uderzenie? a może następne będzie ostatniem? Jak długo jeszcze to potrwa? o Boże, jak długo?
Ręka Almayera wpierała się nieświadomie w ramię Taminy z coraz większą siłą, gnąc ją bezlitośnie ku ziemi. Znalazła się wreszcie u jego nóg i kończyła opowiadanie ze łzami bólu, wstydu i gniewu. Czyżby zemsta jej miała pójść na marne? Ten biały