Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 211.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z czasów twojej młodości? — odparł gniewnie Babalaczi. — Zabici przez Holendrów. A ja będę żył aby wywodzić ich w pole. Mężczyzna wie dobrze kiedy ma walczyć, a kiedy rzec pojednawcze kłamstwo. I tybyś wiedziała gdybyś nie była kobietą!
Lecz pani Almayer zdawała się go nie słyszeć. Wyciągnąwszy ramię nasłuchiwała pochylona.
— Tam za szopą słychać dziwne dźwięki — szepnęła z niepokojem. — Już przedtem słyszałam jakby płacz i westchnienia. To było tam na wybrzeżu. A teraz znowu — —
— Gdzie? — spytał Babalaczi zmienionym głosem. — Co słyszałaś?
— Tu blisko. Tak jakby ktoś głęboko westchnął. Trzeba było spalić papier nad ciałem zanim je pogrzebali.
— Tak — potwierdził Babalaczi. — Ale biali ludzie wrzucili je zaraz do jamy. Widzisz, on zginął w rzece — dodał raźniej — i duch jego będzie się włóczył za czółnami, ale wybrzeże zostawi w spokoju.
Pani Almayer, która z wyciągniętą szyją zaglądała za węgieł szopy, cofnęła wreszcie głowę.
— Niema tu nikogo — rzekła uspokojona. — Czy już nie czas, aby wojenna łódź radży ruszyła w stronę polanki?
— Zajedzie tu po mnie, bo i ja muszę popłynąć — objaśnił Babalaczi. — Pojadę chyba zobaczyć czemu się spóźniają. Kiedy do nas przybędziesz? Radża ci daje schronienie.
— Przeprawię się przed świtem. Nie mogę tu zostawić moich dolarów — mruknęła pani Almayer.
Rozeszli się. Babalaczi minął podwórze, kierując się ku zatoce gdzie było przywiązane jego czółno,