Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 210.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żywszy słuch, spoglądając lękliwie w stronę pobliskich krzaków.
— Kto tam? — spytała niepewnie, a w wyobraźni ujrzała widziadła błąkające się w pustce wybrzeża. — Kto tam? — powtórzyła słabym głosem.
Nie było żadnej odpowiedzi. Tylko szum rzeki, snując się smutno i monotonnie za białą zasłoną, jak gdyby wzmógł się na chwilę i przycichł znów w miękkim szepcie wirów podmywających wybrzeże.
Pani Almayer potrząsnęła głową niby w odpowiedzi własnym myślom i oddaliła się szybko od krzaków, rozglądając się czujnie na wszystkie strony. Szła wprost do szopy kuchennej, gdyż spostrzegła że węgle w ognisku żarzą się silniej niż zwykle; widać ktoś wciągu wieczora dorzucił świeżego paliwa. Babalaczi, przykucnięty w ciepłym żarze, powstał i spotkał się z nią w mroku za szopą.
— Czy pojechała? — spytał dyplomata porywczo i niespokojnie.
— Tak — odrzekła pani Almayer. — Co robią biali? dlaczego ich opuściłeś?
— Pewno śpią teraz. Oby nie zbudzili się już więcej! — wybuchnął żarliwie. — Och, to są wcielone djabły — tyle gwałtu i gadaniny o tego trupa! Wódz ich groził mi dwa razy ręką i powiedział że chciałby mnie widzieć przywiązanego do drzewa — mnie! przywiązanego do drzewa! — powtarzał, bijąc się gwałtownie w piersi.
Pani Almayer zaśmiała się szyderczo.
— A ty biłeś pokłony, prosząc o przebaczenie. Mężowie z bronią u boku zachowywali się inaczej za czasów mej młodości.
— Ty szalona kobieto! I gdzież oni są, mężowie