Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 201.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To doskonale. Niechże się pan nie gorączkuje. Najwidoczniej ona nie znosi grzeczności. A ja myślałem że pan był może za czuły. Widzi pan, jesteśmy tu na służbie.
— Ależ naturalnie! Nigdy o tem nie zapominam. Chłodna uprzejmość, nic ponad to.
Roześmieli się obaj, a że nie byli jeszcze śpiący, zaczęli chodzić ramię w ramię po werandzie. Księżyc wychynął ukradkiem z za drzew, przeobraziwszy nagle rzekę w strumień lśniącego srebra. Las wyłonił się z czarnej próżni i stanął w posępnej zadumie nad roziskrzoną wodą. Powiew rozpłynął się w zupełnej ciszy.
Zwyczajem marynarzy, oficerowie chodzili miarowo po werandzie tam i zpowrotem, nie zamieniając ani słowa. Luźne deski skrzypiały rytmicznie pod ich stopami, a suchy zgrzyt drzewa rozlegał się natrętnie w nocnej ciszy. Gdy zawracali, doszedłszy do końca werandy, młodszy oficer stanął jak wryty.
— Słyszał pan? — zapytał.
— Nie! — odrzekł starszy. — A co takiego?
— Zdawało mi się, że słychać krzyk. Bardzo słaby krzyk — coś jakby kobiece wołanie, w tamtym drugim domu. O! teraz znowu. Słyszy pan?
— Nic a nic — odrzekł porucznik, wytężywszy słuch przez chwilę. — Wy młodzi słyszycie wszędzie kobiece głosy. Już się panu coś marzy, niech pan lepiej idzie spać. Dobranoc!
Księżyc piął się coraz wyżej, a ciepłe cienie malały i kurczyły się, jakby spłoszone zimnem, okrutnem światłem.