Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 189.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Almayera. Wówczas odeszła nieco dalej od brzegu, osunęła się znowu w trawę i przypadła twarzą do ziemi dygocąc w męce bez jednego słowa, bez jednej łzy.
Babalaczi szedł prosto ku szopie i rozglądał się za panią Almayer. Na dziedzińcu panował gwałt i hałas. Jakiś obcy Chińczyk objął w posiadanie kuchenne ognisko i domagał się wrzaskliwie drugiego rondla. Darł się wniebogłosy wymyślając w kantońskim djalekcie, to znów w łamanej malajszczyźnie, a niewolnice zbite opodal w gromadkę słuchały go zalęknione i zarazem rozśmieszone jego gwałtownością. Od strony ognisk roznieconych przez marynarzy z fregaty dochodziły zachęcające okrzyki wraz ze śmiechem i żartami. Wśród tego hałasu i zamieszania Babalaczi spotkał Alego, który niósł próżny półmisek.
— Gdzie są biali? — spytał Babalaczi.
— Jedzą obiad na werandzie — odrzekł Ali. — Nie zatrzymuj mnie, tuanie. Noszę pożywienie dla białych ludzi i jestem bardzo zajęty.
— Gdzie jest Mem Almayer?
— W korytarzu. Słucha ich rozmowy.
Ali wyszczerzył zęby w uśmiechu i poszedł dalej. Babalaczi wspiął się po kładce na tylny ganek, wywołał panią Almayer i zapuścił się z nią w poważną rozmowę. Przez długi korytarz, zamknięty z drugiego końca czerwoną zasłoną, dolatywał głos Almayera górujący nad innemi gwałtownym, podniesionym tonem. Pani Almayer spojrzała znacząco na Babalacziego.
— Słyszysz? — szepnęła. — On dużo wypił.
— O tak, — potwierdził Babalaczi. — Będzie mocno spał dziś w nocy.
Pani Almayer nie była tego pewną.
— Czasem szatan dżynu zsyła na niego bezsenność.