Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 176.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Urwał nagle i powiódł po gościach bezmyślnym wzrokiem. Oficerowie śmieli się, a on powtarzał sobie wciąż to samo: „Dain nie żyje. Na nic wszystkie moje plany. Przepadła ostatnia nadzieja — wszystko przepadło“. Zamarło w nim serce. Uczuł się zmożony jak gdyby śmiertelną chorobą.
— To doskonałe! znakomite! — wykrzykiwali obaj oficerowie.
Almayer otrząsnął się z przygnębienia w nowym przypływie gadatliwości.
— No a co będzie z obiadem? Panowie macie z sobą kucharza! to doskonale. Jest tam szopa kuchenna w podwórzu. Mogę panom ofiarować gęś. Proszę popatrzeć na moje gęsi — jedyne gęsi na całem wybrzeżu, może i na całej wyspie. To jest kucharz panów? Bardzo dobrze. Słuchaj, Ali, zaprowadź tego Chińczyka do kuchni i powiedz Mem Almayer żeby pozwoliła mu się rozgościć. Moja żona, proszę panów, nigdy się nie pokazuje; co innego moja córka. Napijmy się jeszcze tymczasem. Gorący dzień dzisiaj.
Porucznik wyjął z ust cygaro, spojrzał krytycznie na popiół, strzepnął go i zwrócił się do Almayera:
— Mamy do pana niezbyt przyjemny interes — oświadczył.
— Bardzo mi przykro — odrzekł Almayer. — Ale to chyba nic ważnego?
— Pan uważa że zamach na czterdziestu ludzi nie jest czemś ważnem? Niewiele osób zgodzi się z pańskiem zdaniem — odparł ostro oficer.
— Jaki zamach? co takiego? nic nie wiem! — zawołał Almayer. — Któż to zrobił, czy też chciał to zrobić?
— Człowiek z którym łączą pana różne konszachty