Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 175.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zasiedli naokoło stołu. Almayer przyrządził trzęsącemi się rękoma „cocktails“ z dżynu, poczęstował gości i pił razem z nimi, czując jak z każdym łykiem wstępuje w niego siła, spokój i zdolność do pokonania wszelkich trudności. Nie wiedział co się stało z brygiem i nie podejrzewał prawdziwego celu wizyty oficerów. Miał niejasne wrażenie że władze holenderskie przewąchały coś nie coś o handlu prochem, ale nie obawiał się niczego poza jakimś chwilowym kłopotem. Wychylił szklankę i jął swobodnie gawędzić rozparty wygodnie w fotelu, z nogą przerzuconą przez poręcz. Porucznik siedział okrakiem na krześle, z żarzącem się cygarem w kącie ust, i z przebiegłym uśmiechem przysłuchiwał się Almayerowi z za gęstych kłębów dymu wymykających się przez zaciśnięte wargi. Młody podporucznik oparł łokcie o stół, głowę ujął w dłonie i spoglądał sennie, odurzony zmęczeniem i dżynem. Almayer wciąż mówił.
— Wielka to przyjemność widzeć tu u nas białe twarze. Przez długie lata żyłem w zupełnej samotności. Panowie rozumiecie: Malaje — cóż to za towarzystwo dla białego człowieka! A przytem — oni nie są dla nas przyjaźnie usposobieni. Wcale nas nie rozumieją. To skończone łotry. Zdaje mi się że jestem jedynym białym, który zamieszkuje na stałe wschodnie wybrzeże. Mamy tu czasami gości z Makassaru czy Singapuru — kupców, ajentów, badaczy — ale rzadko. Rok temu, a może i więcej, bawił tu pewien uczony. Mieszkał u mnie i pił od rana do nocy. Żył sobie wesoło przez kilka miesięcy, a kiedy zbrakło wreszcie trunków które przywiózł ze sobą, wrócił do Batawji ze sprawozdaniem o mineralnych bogactwach w głębi wyspy. Ha, ha! ha! dobre, co?