Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 174.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzińcowi. Samotność ogarnęła Taminę. Rzuciła się na ziemię i skryła twarz w rękach. Będąc już tak blisko, poczuła że nie ma odwagi spojrzeć na Ninę. Za każdym razem gdy rozlegały się krzyki, drżała w obawie że usłyszy jej głos. Postanowiła czekać aż się ściemni i udać się wprost do kryjówki Daina. Z miejsca gdzie leżała mogła śledzić poruszenia i białych i Niny — wszystkich przyjaciół Daina i wszystkich jego wrogów. Nienawidziła jednako i jednych i drugich, gdyż i jedni i drudzy chcieli jej go zabrać. Przytaiła się w bujnej trawie oczekując zachodu słońca, które przeciągało w nieskończoność swoją wędrówkę po niebie.
Z drugiej strony rowu za krzakami, majtkowie z fregaty zaproszeni gościnnie przez Almayera rozłożyli się obozem naokoło jasnych ognisk. Almayer pod wpływem próśb i nalegań Niny otrząsnął się wreszcie z apatji i znalazł się w porę na wybrzeżu aby powitać oficerów. Dowodzący porucznik przyjął zaproszenie Almayera i zauważył, że tak czy owak mają do niego interes — może nawet niebardzo przyjemny — dodał. Almayer ledwie go słyszał. Machinalnie podał rękę gościom i szedł naprzód ku domowi. Niejasno zdawał sobie sprawę z uprzejmych słów, któremi witał nieznajomych, choć powtarzał je pokilkakroć wysilając się na swobodę. Zmieszanie jego nie uszło uwagi oficerów; starszy szepnął drugiemu na ucho, iż trzeźwość Almayera pozostawia wiele do życzenia. Młody podporucznik roześmiał się i wyraził nadzieję, że mimo to biały człowiek da im chyba coś do wypicia. „Ten nie wygląda niebezpiecznie“ — dodał, gdy wstępowali powoli za Almayerem na schody werandy.
— Wcale nie, wygląda prędzej na głupca niż na łotra; słyszałem o nim — odparł starszy.