Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 167.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

także swoją nieśmiałość wobec obcych ludzi. Zczasem, gdy statek przymocowany u brzegu stał się niejako częścią osady, lękliwość Taminy ustępowała stopniowo wobec rosnącej zażyłości. Odwiedziny na pokładzie weszły w skład jej codziennych obowiązków. Wstępowała z wahaniem na pochyłe deski pomostu wśród zachęcających okrzyków, którym towarzyszyły mniej lub więcej przyzwoite żarty majtków wspartych bezczynnie o burtę. Dostawszy się na pokład sprzedawała swój towar hałaśliwym żeglarzom o wielce swobodnem obejściu. Panował tam nieustanny tłok i ruch, jedni wychodzili, drudzy wracali; rozlegały się nawoływania i rozkazy, które spełniano przy wtórze głośnych okrzyków; zgrzytały bloki, zwoje lin migały w powietrzu. Tamina siadywała na uboczu w cieniu płóciennego dachu, zakrywszy szczelnie twarz zasłoną; tacę z ciastkami umieszczała przed sobą. Czuła się bardzo onieśmielona wśród tylu obcych mężczyzn. Uśmiechała się do wszystkich kupujących, lecz nie rozmawiała z żadnym, puszczając mimo uszu ich żarty z tępą obojętnością. Różne opowiadania o oddalonych krainach, o dziwnych obyczajach i jeszcze dziwniejszych wypadkach obijały się o jej uszy. Wszyscy ci ludzie byli odważni, lecz najmężniejsi z nich mówili z trwogą o swym wodzu. Mąż, którego zwali panem, przechodził często obok Taminy. Bił od niego blask młodości, połyskiwały wspaniałe szaty i podźwięk złotych ozdób szedł za nim, a żeglarze usuwali mu się z drogi i zawisłszy wzrokiem u jego warg, wyczekiwali niespokojnie rozkazów. Całe życie Taminy zbiegało się wówczas w jej oczach; spoglądała ku niemu z pod zasłony, pociągnięta nieodpartym czarem, ale bała się zwrócić jego uwagę. Pewnego dnia spostrzegł