Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 151.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wzniesieniu, skąd wybrzeże zbiegało ku błotnistemu przylądkowi, pozostało kilku ludzi, przyjaciół lub też wrogów Mahmata; przypatrywali się z ciekawością gromadce otaczającej zwłoki.
— Nie rozumiem ciebie, Babalaczi, — rzekł Almayer. — O jakim mówisz pierścieniu? Kimkolwiek jest ten biedak — patrz — wdeptałeś w błoto jego rękę. Odsłoń mu twarz — zwrócił się do pani Almayer, która przykucnęła przy głowie trupa i kiwała się nad nim, wstrząsając od czasu do czasu potarganemi, siwemi splotami i mrucząc coś ponuro.
— Hai! — wykrzyknął Mahmat, który ociągał się jeszcze z odejściem. — Popatrz, tuanie, kłody zwarły się tak — tu przycisnął dłoń do dłoni — a głowa jego musiała dostać się w środek, bo niema już twarzy którąbyś mógł oglądać. Jest tam jego ciało, i kości, i nos, i usta, a pewnie i jego oczy — ale nikt nie rozróżni jednego od drugiego. W dniu kiedy się urodził zostało zapisane, że żaden człowiek nie będzie mógł spojrzeć na niego po śmierci i powiedzieć: oto twarz mojego przyjaciela.
— Cicho, Mahmacie! dosyć tego — rzekł Babalaczi. — A nie gap się tak na jego złotą obręcz, ty zjadaczu świńskiego mięsa. Tuanie Almayer — dodał, zniżywszy głos — czy widziałeś Daina dziś rano?
Almayer otworzył szeroko oczy i zaniepokoił się.
— Nie — odparł prędko — a tyś go widział? Czy niema go u radży? Czekam na niego; dlaczego nie przychodzi?
Babalaczi pokiwał smutnie głową.
— On przyszedł, tuanie. Opuścił nas w nocy podczas tej wielkiej burzy, kiedy rzeka bardzo się gniewała. Noc była zupełnie ciemna, ale w jego sercu gorzał płomień, który rozjaśniał mu drogę. Rzeka wy-