Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 147.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zwiędłej twarzy Malaja pocieszny wyraz zuchowatej wesołości. Przymocowawszy wreszcie czółno należycie, wyprostował się, strzepnął fałdy sarongu i ruszył wielkiemi krokami ku domowi podpierając się wysoką, hebanową laską, której złota rękojeść, nasadzona drogocennemi kamieniami, skrzyła się w rannem słońcu. Almayer wyciągnął rękę w kierunku prawego skrzydła domu zasłaniającego mu dalszą perspektywę; z pomostu widać ją było dokładnie.
— Babalaczi, hej, Babalaczi! — zawołał — cóż się tam dzieje? czy widzisz?
Babalaczi przystanął i wpatrzył się uważnie w tłum na wybrzeżu. Almayer zobaczył po chwili że Babalaczi zbacza ze ścieżki, zbiera w garść fałdy sarongu i puszcza się przez mokrą trawę naprzełaj ku błotnistemu przylądkowi. Zaintrygowany, zbiegł ze schodów; usłyszał teraz wyraźnie gwar męskich głosów i przenikliwe krzyki kobiece. Znalazłszy się za domem, ujrzał na niskim przylądku ciżbę ludzi, tłoczącą się naokoło czegoś co wzbudzało ogólne zaciekawienie. Doszedł go głos Babalacziego; widział jak tłum rozstąpił się przed nim i pochłonął go z gorączkowym gwarem, wzrastającym stopniowo aż do głośnej wrzawy.
Gdy Almayer był już blisko tłumu, oderwał się od ciżby jakiś człowiek i biegł ku osadzie, nie odpowiadając wcale na jego pytania. Wreszcie Almayer dopadł zbitej gromady, lecz prosił napróżno aby go przepuszczono; nikt się nie usunął gdy usiłował przepchnąć się ku brzegowi.
Torował sobie drogę powoli i ostrożnie, gdy nagle wydało mu się że słyszy głos żony dochodzący z największego tłoku. Nie mylił się, był to rzeczywiście jej krzykliwy głos, lecz słychać go było tak niewyraźnie,