Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 145.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pniami ocierającemi się o przylądek w czasie wylewu. Mahmat szedł przez wilgotną trawę szczękając zębami, i przeklinał pocichu twarde wymagania codziennego życia, które wyganiały go z ciepłego posłania w chłód poranny. Rzuciwszy okiem, przekonał się że chata stoi na miejscu. Powinszował sobie przezorności w umieszczeniu jej, bo rosnące światło dnia ukazało mu pogmatwane szczątki drzew, osiadłych na błotnistej mieliźnie, splecione gałęźmi w bezkształtną tratwę. Wir powstały u zbiegu obu ramion rzeki szarpał tą plątaniną gałęzi i kłód, uderzając i trąc je o siebie. Mahmat zszedł aż do wody aby opatrzyć liny z rattanu, któremi chata była przymocowana. Słońce wysunęło się właśnie z za lasu na przeciwległym brzegu rzeki. Pochylony nad wiązadłami spojrzał obojętnie na gmatwaninę pni miotających się niespokojnie i dostrzegł widać coś niezwykłego, bo upuścił nagle siekierę i wyprostował się, ocierając ręką oczy przed promieniami wschodzącego słońca. Dojrzał jakiś czerwony przedmiot, po którym przewalały się kłody, otaczając go lub też zwierając się nad nim. Zrazu wydało się Mahmatowi że to kawał czerwonego płótna, ale wnet spostrzegł swoją pomyłkę i podniósł wielki wrzask.
— Ah, ya! Tam w wodzie — tam jest człowiek między kłodami! — Przytknął dłonie do ust i krzyczał zwrócony w stronę osady, wymawiając wyraźnie sylaby. — Tu w wodzie są czyjeś zwłoki! Chodźcie zobaczyć! Jakiś obcy — trup!
Kobiety z najbliższego domku krzątały się już na dworze przy rozniecaniu ognisk i łuskały ryż na śniadanie. Ostremi głosami podjęły wezwanie Mahmata, które przewędrowało całą osadę od chaty do chaty i zamarło w oddali. Mężczyźni podnieceni wieścią wy-