Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 138.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, tuanie! nie mów nic — protestował Babalaczi. — Przeprawię się sam o świcie i zawiadomię go o wszystkiem.
— Zobaczę jeszcze — rzekł Dain zabierając się do odejścia.
Burza rozpętała się znowu. Ciężkie chmury tkwiły nisko nad ziemią; ciągłe przelewanie się dalekiego grzmotu podkreślał od czasu do czasu łoskot bliskich piorunów, a w nieustannej grze niebieskich błyskawic las i rzeka ukazywały się ze złudną dokładnością szczegółów. Dain i Babalaczi stali na trzęsącej się werandzie, olśnieni i ogłuszeni gwałtownością burzy. Otaczały ich skulone postacie niewolników i rezydentów radży, szukających schronienia przed deszczem. Dain krzyknął na wioślarzy: „Ada! tuan!“ odpowiedzieli jednogłośnie, spoglądając z niepokojem na rzekę.
— Jaka wielka woda! — krzyknął Babalaczi w ucho Dainowi. — Rzeka bardzo się gniewa. Popatrz tylko! widzisz te pędzące kłody? niepodobna się teraz przeprawić!
Dain ogarnął niepewnem spojrzeniem siną przestrzeń kipiących wód, ujętych hen daleko, na drugim brzegu, czarną wstęgą lasów. Nagle w jaskrawem olśnieniu błyskawicy wpadł mu w oczy niski przylądek z gnącemi się drzewami i domem Almayera. Wizja zamigotała i znikła. Dain odepchnął Babalacziego i rzucił się do łodzi, a za nim pobiegli drżący wioślarze.
Babalaczi wycofał się powoli z werandy i zamknął drzwi za sobą, poczem odwrócił się i spojrzał, milcząc, na Lakambę. Radża siedział bez ruchu, wlepiwszy w stół kamienne spojrzenie. Babalaczi przypatrywał się z ciekawością markotnemu obliczu męża,