Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 131.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Babalaczi zamilkł z błogim uśmiechem zadowolenia, a Dain, który go słuchał przybrawszy wyraz głębokiego zachwytu, zwrócił się z westchnieniem ulgi ku władcy Sambiru. Lakamba siedział wciąż nieruchomo; nie podnosząc głowy, spojrzał z pod nawisłych brwi na Daina i wydął wargi z głośnem sapaniem. Cała jego postawa wyrażała najżywsze niezadowolenie.
— Mów, o Dainie! — odezwał się wkońcu. — Słyszeliśmy różne pogłoski. Przez cały szereg dni przyjaciel mój Reszyd przybywał nocną porą ze złemi nowinami. Wieści lecą na skrzydłach wzdłuż wybrzeża. Ale może są kłamliwe? Więcej teraz łgarstw na ustach ludzi niż za dni mej młodości, lecz nie stałem się łatwiejszy do oszukania na stare lata.
— Żadne z moich słów nie kłamie — odparł niedbale Dain. — Chcesz wiedzieć, co się stało z brygiem? Oto dostał się w ręce Holendrów. Wierzaj mi, radżo — dodał z nagłą energją — Orang Blanda mają w Sambirze dobrych przyjaciół, bo skądżeby wiedzieli którędy prowadzi moja droga?
Lakamba błysnął ku Dainowi krótkiem, wrogiem spojrzeniem. Babalaczi podniósł się ze spokojem i podszedłszy do gongu, uderzył weń gwałtownie.
Za drzwiami zadudniły bose nogi. Wojownicy ze straży przebudzili się w kącie i usiedli, gapiąc się w sennem zdziwieniu.
— Tak, wierny przyjacielu białego radży, — ciągnął pogardliwie Dain zwracając się do Babalacziego, który wrócił na swoje miejsce u stóp Lakamby. — Uszedłem niebezpieczeństwu aby uradować twoje serce. Ujrzawszy statek Holendrów, wpędziłem okręt na brzeg i rozbiłem go o skały. Orang Blanda nie śmieli nas