Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 122.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zdaje mi się, że poznaję kto to taki — odrzekł Dain. — Blask wody mnie oślepia — ale to chyba Tamina. Przychodzi co rano na pokład brygu ze swojemi ciastkami i pozostaje czasem przez cały dzień. Nic nie szkodzi — steruj ku brzegowi, musimy dostać się pod gałęzie. Tu gdzieś blisko schowałem czółno.
Mówiąc to spoglądał bacznie na szerokie liście palm nipa, o które ocierało się czółno w szybkim, cichym biegu.
— Spójrz, Nino — rzekł wreszcie — o tam, gdzie kończą się wodne palmy, pod zwisającemi gałęziami tego pochyłego drzewa. Steruj wprost na ten zielony konar.
Podniósł się i patrzył uważnie jak łódka zbliża się do brzegu, kierowana pewną i lekką ręką Niny. Przytrzymał się konara i silnym rzutem pchnął czółno pod niską, zieloną arkadę splecioną z pnączy. Wjechali do malutkiej zatoczki, powstałej wskutek zapadnięcia się wybrzeża podczas ostatniego wielkiego wylewu. Łódź Daina tkwiła tu u brzegu obciążona wielkim kamieniem; wskoczył do niej przytrzymując czółno Niny i w chwilę później obie łupinki kołysały się spokojnie jedna obok drugiej, odbite w czarnem zwierciadle wody. Przyćmione, zielonawe światło przedzierało się przez wyniosłe sklepienie z gęstego listowia, a hen u góry, w jasnym blasku dnia, jarzyły się olbrzymie, purpurowe kwiaty, rozsypując nad Dainem i Niną deszcz wielkich, zroszonych płatków, które wirowały zwolna, spadając na ich głowy nieustanną, wonną kaskadą. A w górze nad nimi, i w głębiach sennej wody, i wszędzie wokoło wrzała natężona praca podzwrotnikowej natury. Bujna roślinność pławiła się w ciepłem powietrzu przesyconem wonnemi, ostremi zapachami. Drzewa