Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 121.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stem liścia, ani pluskiem skaczącej ryby. Ziemia, woda i niebo zapadły w sen tak głęboki, że — zdało się — nie ockną się nigdy. Wszystka żywotność, kipiąca w podzwrotnikowej naturze, skupiła się w gorejących spojrzeniach i rozkołysanych sercach dwóch istot, mknących w czółenku po gładkiej rzecznej tafli, pod białym baldachimem mgły.
Wielki snop żółtych promieni strzelił nagle z za czarnej zasłony drzew, okalających brzegi Pantai. Gwiazdy zagasły; drobne czarne chmurki u zenitu rozgorzały na chwilę purpurą. Gęsta mgła tknięta łagodnym powiewem — westchnieniem budzącej się natury — wirowała i darła się na fantastyczne strzępy z pod których wyjrzała pomarszczona toń rzeki, mieniąc się skrami w jasnem świetle dnia. Wielkie stada białych ptaków zanosiły się krzykiem i zataczały kręgi nad rozchwianemi wierzchołkami drzew. Słońce wzeszło nad wschodniem wybrzeżem.
Dain zbudził się pierwszy do trosk codziennego życia. Powstał i rzucił szybko wzrokiem w górę i w dół rzeki. Dostrzegł w tyle łódkę Babalacziego i odkrył drugą czarną plamkę na błyszczącej wodzie — czółenko Taminy. Przykląkł ostrożnie w dziobie czółna i ujął wiosło, a Nina siedząca u rufy poszła jego śladem. Pochylali się miarowo, odgarniając wodę każdem uderzeniem wioseł, a mała łupinka sunęła szybko i żłobiła wąską brózdę objętą koronkowym szlakiem białej, lśniącej piany.
— Ktoś płynie za nami, Nino — rzekł Dain, nie odwracając głowy. — Nie dajmy się dopędzić. Jest chyba zadaleko aby mógł nas poznać.
— Przed nami widzę także łódkę — rzuciła Nina zdyszanym głosem, nie przestając wiosłować.

77