Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 060.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak mówi przyjaciel, prawdziwy przyjaciel! — zawołał serdecznie Almayer. — Ale popłynęliście za daleko. Każ przybić do przystani, niech twoi ludzie ugotują sobie ryżu w kampongu, a my przez ten czas porozmawiamy.
Nie było odpowiedzi na to zapytanie.
— Cóż to znaczy? — spytał niespokojnie Almayer. — Mam nadzieję że brygowi nic się nie stało?
— Bryg znajduje się tam, gdzie ręce Orang Blanda nie mogą go dosięgnąć — rzekł Dain prawie ponuro, lecz Almayer uniesiony radością nie zauważył jego tonu.
— To dobrze. Ale gdzież wszyscy twoi ludzie? Dwóch tylko masz z sobą.
— Posłuchaj mnie, tuanie Almayer — rzekł Dain. — Jutrzejsze słońce ujrzy mnie w twoim domu i będziemy wtedy rozmawiali, ale teraz muszę jechać do radży.
— Do radży! dlaczego? czegóż chcesz od Lakamby?
— Tuanie, pomówimy jutro jak przyjaciele. Muszę widzieć Lakambę jeszcze dziś w nocy.
— Dainie, ty nie opuścisz mnie teraz kiedy wszystko już gotowe! — zawołał Almayer błagalnym tonem.
— Czyż nie powróciłem? Ale muszę się widzieć z Lakambą — dla mojego i twojego dobra.
Ciemny zarys głowy znikł nagle z nad brzegu. Krzew uwolniony z rąk wioślarza odgiął się wstecz z szelestem, opryskując deszczem błotnistych kropel Almayera, który pochylił się naprzód aby dojrzeć cośkolwiek.
Po chwili łódź znalazła się w smudze światła padającego na rzekę od wielkiego ogniska na przeciwległym brzegu. Można było teraz rozróżnić sylwetki