Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 059.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

domu“ gdzie było jego mieszkanie i w tej chwili właśnie usłyszał daleki plusk wioseł. Przystanął na ścieżce, zdumiony że ktoś płynie wezbraną rzeką o tak późnej godzinie. Teraz słyszał już wyraźnie uderzenia wioseł, a nawet kilka słów zamienionych śpiesznie przyciszonym głosem i ciężki oddech ludzi walczących z prądem tuż przy brzegu gdzie się zatrzymał. Za ciemno było jednak aby mógł rozróżnić cośkolwiek pod zwisającemi krzakami.
— Pewno Arabowie, — mruknął starając się przeniknąć gęste ciemności — co oni tu robią tak późno? To muszą być sprawki tego przeklętego Abdulli, oby zczezł marnie!
Łódka była już bardzo blisko.
— Oh, ya! Kto tam! — krzyknął Almayer.
Szmer głosów przycichł lecz wiosła pracowały z poprzednią gwałtownością. Wtem zatrząsł się krzak tuż przed Almayerem i łoskot wioseł rzuconych na dno łodzi rozdarł cichość nocy. Wioślarz uchwycił się zwisających gałęzi, lecz mimo to Almayer zaledwie mógł rozeznać ciemny zarys głowy i ramion, wystający nad brzegiem.
— Czy to ty, Abdullo? — spytał niepewnie.
Poważny głos odpowiedział:
— Tuan Almayer mówi do przyjaciela. Niema tu żadnego Araba.
Almayerowi serce targnęło się w piersi.
— Dain! — krzyknął — nareszcie! nareszcie! wyczekiwałem cię co dnia i co nocy! Straciłem już prawie nadzieję!
— Nic nie mogłoby wstrzymać mnie od powrotu — odparł tamten prawie gwałtownie. — Nawet śmierć — dodał ciszej.