Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 057.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bujną i ruchliwą; w mgnieniu oka ujrzał — niby w błysku olśniewającego światła, — wielkie stosy błyszczących guldenów i uświadomił sobie wszelkie rozkosze płynące z bogactwa. Ogólne uznanie, błogość bezczynnej egzystencji do której czuł się wprost stworzony, własne okręty, domy handlowe, towary (stary Lingard nie będzie przecież żył wiecznie) — a wreszcie korona wszystkich marzeń: w dalszej przyszłości — niby czarodziejski pałac z bajki — wielki dom w Amsterdamie, tym ziemskim raju jego snów. Wyniesiony na mocarza przez pieniądze starego Lingarda spędzi tam koniec życia w niewypowiedzianej wspaniałości. Co do odwrotnej strony medalu — związania się na całe życie z malajską dziewczyną, tym spadkiem po korsarskim statku — miał tylko niejasną świadomość wstydu, że on, człowiek biały — — No ale czteroletnie wychowanie w klasztorze coś przecież znaczy! A potem — może ją los jakoś uprzątnie. Szczęście sprzyjało mu zawsze, a pieniądz to potęga! Trzeba przejść przez to. A może?... Mignęła mu niejasna myśl aby ją gdziekolwiek zamknąć, usunąć poza ramy jego wspaniałej przyszłości. Z malajską dziewczyną łatwo sobie poradzi — klasztor nie klasztor, ślub nie ślub — ostatecznie to niewolnica według wschodnich pojęć.
Podniósł głowę i spojrzał w oczy marynarzowi który czekał rozdrażniony i niespokojny:
— Ja, naturalnie — wszystko czego pan sobie życzy, kapitanie Lingard — —
— Nazywaj mnie ojcem, mój chłopcze, tak jak ona! — rozczulił się stary awanturnik. — Do djabła, myślałem że chcesz odmówić! Widzisz Kacprze, toby się i tak na nic nie przydało, bo ja zawsze dopnę swego. Ale ty nie jesteś głupi!